czwartek, 28 sierpnia 2014

Rowerem przez Bory Tucholskie





Bory Tucholskie - 3 tys km2 sandru rzek Brdy i Wdy oraz Równiny Tucholskiej i Charzykowskiej. Jeden z największych kompleksów leśnych z zachowanymi fragmentami pierwotnej puszczy oraz mnóstwem jezior i oczek wodnych. A w tym wszystkim nasza dwójka (Krzysiek i Kamila) z rowerami, namiotem i prowiantem na dwa dni.   

Przygodę zaczęliśmy we wsi Swornegacie (położonej nad rzeką Brdą i jeziorem Karsińskim). Nazwa wsi wzięła się od dwóch wyrazów: swora, czyli warkocz pleciony z korzeni, wykorzystywany do umacniania, czyli gacenia brzegów (gacy) jezior i rzek przez mieszkańców. Pierwsza wzmianka o wsi pochodzi już z 1272 roku. Obecnie jest ona popularna głównie za sprawą spływów kajakowych, które zaczynają się lub kończą w niej bieg. 

Zaparkowaliśmy samochodem w samym jej sercu i zaczęliśmy przygotowania. Pierwszym krokiem było kupno mapy Borów Tucholskich w pobliskim sklepie. Po kilku minutach jej studiowania okazało się że cały teren obfituje w dużą ilość szlaków rowerowych i pieszych. My za cel obraliśmy Park Narodowy „Bory Tucholskie”. Mieliśmy na to niecałe dwa dni. 

Spakowaliśmy się i ruszyliśmy szlakiem rowerowym wzdłuż jeziora Karasińskiego w kierunku Małych Swornychgaci. Tam odbiliśmy w kierunku jeziora Ostrowitego, które jest największym i najgłębszym jeziorem w parku narodowym. Należy ono do Strugi Siedmiu Jezior, czyli niewielkiej rzeki (13,9 km) łączącej osiem jezior rynnowych. Minęliśmy ostatnie zabudowania i wjechaliśmy do Parku Narodowego Bory Tucholskie. Szlak głównie biegł leśnymi duktami. Po drodze mijaliśmy ostatnich rowerzystów którzy spiesznie wracali przed zachodem słońca. Dochodziła 20.00, nastawał zmierzch. Dwa albo trzy razy drogę przecięły nam spłoszone sarny. Byliśmy sami. Pamiętam jak dziadek opowiadał mi jak byłem mały ze las ten jest stary, ciemny i przerażająco cichy. Coś w tych opowieściach było. Jedyne odgłosy jakie się dało słyszeć podczas jazdy to sporadyczne uderzenia przytrokowanego do roweru namiotu i pluskanie podbijanej na korzeniach wody w 2 l butelce, która wzięliśmy na wszelki wypadek. W okolicach jeziora Jeleń zrobiliśmy krótki postój aby na chwilę wsłuchać się w otaczającą nas ciszę. Oprócz dzięcioła, który najwyraźniej nie mógł zasnąć i stukał gdzieś w dali, nic nie było słychać. Nawet wiatr ustał. Było idealnie cicho. Robiliśmy się już senni i zmęczeni.

Widok z namiotu
Znalezienie miejsca na nocleg zajęło nam dobrą godzinę. Z pomocą przyszła tu zakupiona wcześniej mapa. Staraliśmy się unikać terenów objętych ochroną a na niej wszystko świetnie było zaznaczone. Miejsce okazało się bardzo urokliwe, z widokiem na jezioro. Byliśmy też tam sami, z dala od  cywilizacji. Zapowiadane deszcze ciągle nas omijały więc mogliśmy w spokoju rozłożyć namiot i zjeść ciepły posiłek.  
Noc minęła szybko. Pobudkę mieliśmy ok  6.00 rano. Po wyjściu z namiotu przywitało nas wschodzące między drzewami słonce oraz widok jeziora otulonego lekką mgiełką. Niebo było częściowo zachmurzone a powietrze chłodne. Spakowaliśmy się , zjedliśmy śniadanie popijając ciepłym Gorącym Kubkiem i ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy cały dzień przed nami więc nigdzie się nie spieszyliśmy. 

Na początku dnia postanowiliśmy zrobić pętlę wokół jeziora Ostrowite. Mniej więcej w połowie drogi nieopodal osady Józefowo pogoda zaczęła się na tyle poprawiać, że zrobiliśmy postój nad samym jeziorem. Idealnym miejscem okazał się szeroki pomost z przycumowanymi do niego łódkami. Pół godzinna sjesta w słońcu z widokiem na jezioro pozwoliła nam naładować baterie przed dalszą jazdą. 

Naszym celem na ten dzień była wieś borowiacka Rytel oraz zapora Mylof na rzece Brda. Trasa była urokliwa a większa jej część biegła mało uczęszczanymi leśnymi duktami. Do Rytla dojechaliśmy kolo godz 15.00. Wieś tą zamieszkają po dziś dzień głównie Borowiacy Tucholscy, grupa etnograficzną pochodzenia kaszubskiego zamieszkującą północno-środkową część Borów Tucholskich. Borowiacy jak i innej grupy etnograficzne tego regionu oparli się silnej germanizacji pomorza w XVIII i XIX w. Nadal uprawiane jest, powszechne tu niegdyś koszykarstwo.

Po krótkim zwiedzaniu Rytla ryszyliśmy  5 km odcinkiem wzdłuż kanału na rzece Brda w kierunku zapory Mylof. Wiedzieliśmy ze miejsce te słynie z hodowli pstrąga tęczowego i restauracji w której można go skosztować( tak naprawdę nic więcej tam nie ma). Byliśmy głodni wiec odcinek ten pokonaliśmy w dość szybkim czasie. Zajęliśmy stolik i zamówiliśmy po pstrągu z dodatkami. Czekając na dania wyjęliśmy mapę i zaplanowaliśmy drogę powrotną. Trasę pomiędzy Mylofem a Męcikałem uznaliśmy ze pokonamy niebieskim szlakiem rowerowym. Następnie za Męcikałem chcieliśmy wjechać w las i szlakiem niebieskim pieszym wzdłuż jeziora Dybrzk dojechać do Drzewicza a potem do Swornychgaci. Taki przy najmniej był plan. 

Po zjedzeniu posiłku wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w drogę. Już po przejechaniu pierwszych kilkuset metrów zrozumieliśmy że odcinek do Męcikału lepiej będzie pokonać drogą asfaltową aby trochę zyskać na czasie. Robiło się późno a my mieliśmy ciągle sporo drogi przed nami. Po godzinie dojechaliśmy do wsi Męcikał. Wieś powstała w miejscu średniowiecznej karczmy założonej przy brodzie na Brdzie. Oficialnie uważa się że nazwa wsi wzięła się od mącenia wody przy przekraczaniu rzeki. Jednak miejscowi opowiadają że pochodzi ona od Napoleona który przechodził tędy wraz z wojskami przez stare bagno a że ciężko im się szło to mówiło się „ale Męci Kał” czyli: że ich męczy( kał mówiło się kiedyś na błoto lub bagno).

Odcinek pomiędzy Męcikałem a Drzewiczem mieliśmy pokonać szlakiem pieszym ale nie udało się. Liczne przeszkody na drodze (kilka ogrodzeń przez które trzeba było przenosić rowery) plus ścieżka która co chwile znikała mocno nam utrudniały jazdę. Poza tym biegła ona wzdłuż linii brzegowej jeziora i w pewnym momencie ziemia pod nogami zrobiła się zbyt grząska na dalszą jazdę. Z pomocą przyszedł GPS. Znależlismy trasę która szła głębiej w lesie ale w tym samym kierunku co my. Mniej więcej w połowie drogi do Drzewicza zatrzymaliśmy się na chwilę na wielkim polu jagód i czerwonych borówek. Krótki postój ostatecznie zakończył się na zebraniu siatki borówek i dużej menażki jagód. Można było zebrać więcej ale nie mieliśmy na to czasu i po godzinie ruszyliśmy dalej. Koło godziny 18.00 dotarliśmy do Drzewicza. Stamtąd była już prosta droga do Swornychgaci. Cały odcinek biegł wzdłuż drogi przygotowaną ścieżką rowerową. Na miejsce zajechaliśmy po 18.00. Podjechaliśmy pod samochód, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną do Trójmiasta.  

Podczas całego wypadu, pogodę mieliśmy udaną. Nie spadła nawet kropla deszczu( pomimo tego co podawano na portalach meteo). Na pewno tam jeszcze wrócimy. Dwa dni to stanowczo za mało na zwiedzenie całych  Borów Tucholskich. My zdołaliśmy zobaczyć  tylko niewielką ich część i ciągle pozostało sporo do odkrycia. Łącznie zrobiliśmy dystans 75 km.

piątek, 8 sierpnia 2014

Selfie z Kamienną Twarzą


Selfie to ostatnimi czasy popularna metoda na lans własnej osoby: z dzióbkiem czy bez (jednak częściej „z”), w windzie, na plaży, czy na gali Oscarów. Trochę wbrew sobie, postanowiłem i ja skorzystać z tego środka, zapraszając do współpracy legendę Lasów Oliwskich – Kamienną Twarz (by to właśnie ją wylansować, bynajmniej nie siebie (tym razem :))).
Dla niezorientowanych krótkie wyjaśnienie: Kamienna Twarz do głaz narzutowy bardziej lub mniej przedstawiający ludzkie oblicze, przy czym nie ma pewności czy to dzieło człowieka (być może również obiekt pogańskich modłów w dawnych czasach) czy zwykły wytwór matki natury. Chodzą słuchy, że ten niezwykły kamień wędruje po lasach, a jak już ktoś go odnajdzie, to nigdy dwa razy w tym samym miejscu...Podjąłem więc wyzwanie odnalezienia głazu mając w miarę dokładne namiary jego ostatniego położenia.
Bujanie się rowerem po oliwskich lasach to bajka, wie to każdy, kto choć raz pokonywał tamte wzniesienia czy przemierzał skąpane w sierpniowym słońcu polany. Pierwszy etap poszukiwań przebiegał więc bez zarzutu i w sielskiej atmosferze, z łatwością odnajdywałem miejsca, o których pisali moi poprzednicy.
Problemy zaczęły się u kresu podróży - trafiłem do wąskiej kotlinki, z której za Chiny nie mogłem się wydostać.  Czyżby działała tu jakaś klątwa Kamiennej Twarzy ? Mój zmarnowany rower zostawiłem gdzieś na zboczu, a sam krążyłem, szukałem z mapą i bez, góra, dół (podejście było dość strome), lewo, prawo. Nogi grzęzły w liściach, a czające się wokół spróchniałe drzewa padały jak ustrzelone kaczki tu i ówdzie. I kiedy już zrezygnowany i żyw ledwo, po dobrej godzinie błądzenia odpuściłem, schodząc ze wzniesienia natknąłem się na ów słynny Kamień. No i co ? Nie zastanawiając się długo pstryknąłem selfie z głupią miną, ale bez dzióbka (i jeszcze rower się załapał), cały czas obawiając się, że Twarz dostanie nóg i za chwilę znowu gdzieś wywędruje...
Obiecałem sobie, że tę wycieczkę powtórzę jeszcze raz, za jakiś czas. Czy zastanę Kamienną Twarz w tym samym miejscu co dzisiaj ?