niedziela, 23 października 2011

Harpagan - Ekstremalny Rajd na Orientację.

Rejon: Wysoczyzna Elbląska. Z jednej strony zachwycić może pięknymi krajobrazami a z drogiej utrudnić do bólu życie swoją urozmaiconą rzeźbą terenu.
Dystans do przejścia: 100 km pieszo w niecałe 24H.


Decyzja o tym że wystartujemy w Harpaganie zapadła mniej więcej na 2 miesiące przed samym rajdem. Zaczęliśmy więc trenować na krótkich 30 km dystansach plażą pomiędzy Gdynią a Gdańskiem. Niestety czasu nie było zbyt dużo, więc skończyło się tylko na kilku takich marszach. Dało nam to jednak pojęcie o tym, jakie tempo musimy utrzymywać aby przejść całość w wyznaczonym czasie.
Na miejsce zbiórki postanowiliśmy jechać samochodem. Pozwoliło nam to na spakowanie większej ilości rzeczy( w tym dwóch par butów i dwóch zestawów odzieży). Mogliśmy też pozostawić w bagażniku co bardziej wartościowsze rzeczy.
Bazą rajdu była Szkoła Podstawowa Nr 12 w Elblągu a miejscem noclegowym dla ok. 600 osób sala gimnastyczna i jej okolice(czyli każdy kawałek podłogi na którym można było się rozłożyć). Po rozłożeniu się w sali gimnastycznej, odebraliśmy nasze karty SI, numery startowe i zaczęliśmy się przygotowywać. Prognoza pogody przed wyjazdem mówiła o niewielkich opadach deszczu, które miały się utrzymać przez max 2 godz. i najniższej temp odczuwalnej w okolicach 4 °C.
Wiadome było więc że trzeba wziąć ciepłe ciuchy i coś na deszcz. W moim przypadku świetne sprawdziły się spodnie Hi Mountain Hydro10k, ponieważ były lekkie, oddychające a jednocześnie nie przemakały. Do tego każdy z nas oprócz lampek czołowych zabrał: mniej więcej po 2l wody/płynu energetycznego, 2-3 kanapki, baton i kilka par skarpet( planowaliśmy zmieniać je na co drugim PK kontrolnym).
Start trasy pieszej(naszej) i mieszanej miał miejsce o 21.00. Trasa została podzielona na dwie pętle. Na 5 min przed startem zaczęto wydawać mapy z zaznaczonymi PK pętli pierwszej. Po małym zamieszaniu (mapy były przypisane do Nr startowego każdego zawodnika) w końcu ruszyliśmy.
Marsz do PK 1 robił niesamowite wrażenie. Ok. 370 zawodników z zapalonymi czołówkami po ciemku ruszyła w wielkim sznurze przez las. Szliśmy tak dobrą 1h po mocno zabłoconej ścieżce w strugach deszczu. Mniej więcej po przejściu 5-6 km, zaczęły tworzyć się grupki uczestników wspólnie szukających zaznaczonego na mapie PK i mówiąc krótko, całe towarzystwo się rozeszło. My postanowiliśmy dołączyć do 10 osobowej grupy uczestników którzy byli dość pewni siebie i mieli zbliżone tempo do naszego. Niestety po jakimś czasie okazało się że panowie nie wiedzą zbytnio gdzie jesteśmy i jak dojść do PK. Trak więc krążyliśmy przez kolejne 1,5h po lasach co jakiś czas spotykając podobne do nas zbłąkane osoby. Najlepsze jednak zaczęło się ok. 22.30 kiedy okazało się że PK 1 jest zamykany o 23.00 i przyjście na niego po tym czasie grozi dysklasyfikacją. Zaczęła się wtedy walka z czasem i bieganie po górkach na wariata. Można było też zobaczyć niezła kreatywności w grupie do której dołączyliśmy, np. szliśmy przez chwile ławą rozstawieni co 20 metrów ale i to nie pomogło. W końcu o 22.55 spotkaliśmy kilka osób które właśnie wracały z PK 1 i okazało się że jesteśmy tuż przy nim(a dokładnie pod nim). Szybki bieg na szczyt górki(130 n.p.m) i dosłownie w ostatniej chwili zdołaliśmy go zaliczyć.
Droga do PK 2 nie obfitowała w większe niespodzianki. Jedynie cały czas padało. Większą cześć udało nam się pokonać ubitymi lub asfaltowymi drogami. Szliśmy w niezmienionym 12 osobowym składzie.
Najlepsze jednak było przed nami. A dokładnie odcinek do PK 3. Ciągły deszcz zamienił drogi w lesie nie do poznania. Szliśmy przez wiele kilometrów po kostki(lub kolana) w błocie. Kilka razy zgubiłem tez buty, wiec musiałem po nie wracać w samych skarpetkach. Nie obeszło się też bez kilku skrótów, gdzie przedzieraliśmy się przez zieloną ścianę złożoną np.z jeżyn, lub trzeba było skakać przez małe rzeczki. Na tym etapie niektórym uczestnikom zaczął dopisywał nawet humor i żartobliwie pytali się czy ktoś ma jeszcze suche buty. Ostatnie 4 kilometry pokonaliśmy biegiem, ale nie pomogło nam to wygrać z czasem. Do PK 3 spóźniliśmy się 4 min i tym samym zakończyliśmy Harpagan.
Powrót był już formalnością. Co ciekawe zestaw który miałem na sobie naprawdę się sprawdził. Dopiero jak usiadłem poczułem niesamowity chłód wynikający z całkowitego przemoczenia ubrań. Jak byłem w ruchu nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Na miejscu czekał nas niesamowity widok. Cały śmietnik przy sali gimnastycznej wypełniony był po brzegi obłoconymi i zniszczonymi butami.
Łącznie pokonaliśmy ok. 55 km.
W przyszłym roku planujemy też wystartować, ale już z większym doświadczeniem.

środa, 5 października 2011

42 HARPAGAN tuż, tuż...

Zapraszamy Was do udziału w Ekstremalnym Rajdzie na Orientację HARPAGAN, którego 42 edycja odbędzie się w dniach 14-16 października w Elblągu. Na trening pozostało więc mało czasu ;).
Impreza jest już marką samą w sobie i wyzwaniem dla tych, którzy lubią sprawdzać swoje możliwości psychofizyczne w tzw. trudnych warunkach.
My wybraliśmy dla odmiany wędrówkę pieszą i łatwo się nie poddamy!
Do zobaczenia na trasie !

niedziela, 11 września 2011

Sopocki Rajd Rowerowy - relacja

Wzięliśmy udział, przejechaliśmy caaałe 5,5km trasy i omało płuc nie wypluliśmy. Trasa została skrócona z pierwotnych 10 km, była jednak mocno męcząca, ze względu na kilka podjazdów, których nie sposób było pokonać w siodełku. Był więc bieg z rowerem, podjazdy pokonane na rowerze oraz kilka szybkich zjazdów.
Dystanas dla wszystkich zawodników był ten sam, przyjęto podział na kategorie wiekowe - tak stworzone grupy startowały od godziny 11:00 co 45 minut. Ostatni wyścig ruszył o 13:45.
Każdy uczestnik dostał koszulkę z logo rajdu oraz sponsorów, a po wyścigu na regenreację batonik i soczek. Z każdej startującej grupy trzy pierwsze osoby, które przekroczyły metę zostały wyróżnione statuetkami oraz otrzymały nagrody w postaci sprzętu rowerowego.
Podczas trwania imprezy dla uczestników był również dostępny nieodpłatnie serwis rowerowy, gdzie można było wyregulować sprzęt, dopompować koła czy zasięgnąć porady.
Pogoda tego dnia nadzwyczaj dopisała, słońce i bezchmurne niebo towarzyszyły nam przez cały rajd i dłużej do późnych godzin popołudnowych.
Oby więcej takich inicjatyw, popieramy w stu procentach.

Linki: - galeria - mapa -
Relacje: - www.skla-sopot.pl - www.rowery.trojmiasto.pl -



Trasa rowerowa 1246228 - powered by Bikemap 

środa, 24 sierpnia 2011

Sopocki Rajd Rowerowy

Zachęcamy do udziału w Sopockim Rajdzie Rowerowym, który odbędzie się 10 września br. Impreza skierowana zarówno do osób nastawionych na sportową rywalizację jak i do zwolenników jazdy rekreacyjnej. Długość trasy to ok 10km, udział bezpłatny. Więcej szczegółów na stronie
www.trojmiasto.pl
www.trojmiasto.pl (2)
www.skla-sopot.pl.
Do zobaczenia na trasie !

czwartek, 11 sierpnia 2011

Nad jezioro Zawiad (Bieszkowice)

Ndz. 17 lipca 2011, godz. 10:00
Dystans: 53km


Trasę zaplanowaną na dziś zamierzamy pokonać sprawnie bez zbędnych przestojów. Ruszamy o godzinie 10:00, spod Witawy. Pogoda słoneczna, bardzo ciepło, tak jak zapowiadali w prognozie pogody dzień wcześniej - trafili.. choć jeszcze dwa dni wcześniej Pani w tv straszyła deszczem =P Ponieważ wyjątkowo nikt nie wziął aparatu fotograficznego, udaje nam się utrzymywać tempo powyżej 20km/h.. przynajmniej większość drogi do Bieszkowic. Trasa wydawać by się mogła dobrze znana, bo jej krótsze czy dłuższe odcinki pokonywaliśmy przy okazji innych wycieczek, a jednak udaje nam się zgubić wyznaczoną ścieżkę i koniec końców nad jeziorko wyjeżdżamy w nieco innym miejscu niż planowaliśmy. Mijając tłumy ludzi, cofamy się na chwilkę do sklepu, który przegapiliśmy, uzupełniamy zapasy płynów, i wracamy nad jezioro w poszukiwaniu wolnego miejsca nad jego brzegiem. Przerwa zajmuje nam niecałą godzinę. Ruszamy dalej. Trzymanie się wyznaczonej trasy nie sprawia problemu aż do odcinka przy jeziorze Wyspowo, przed Zbychowem. Okazał się on znacznie gęściej zabudowany domkami letniskowymi niż to wynikało z lektury google maps, do tego każdy domek skrupulatnie ogrodzony płotem, przez co jedyna możliwa trasa wiodła główną alejką między zabudowaniami. Gdy wydostajemy się z gęstwiny domków, dalszy odcinek pokonujemy zgodnie z planem, a końcówkę celowo modyfikujemy, i do samej Rumi dojeżdżamy skrajem lasu. Teraz spokojnym tempem kierujemy się miastem w stronę Gdyni.


Trasa rowerowa 1129863 - powered by Bikemap 

Linki: - mapa -

czwartek, 28 lipca 2011

"Hop, hop, hop szklankę piwa..."


Słowa z utworu Marka Grechuty dla fanów dwóch kółek mogą mieć zastosowanie, gdy przyjrzymy się badaniom hiszpańskich naukowców, które wykazały, iż po dużym wysiłku piwko nawadnia lepiej niż woda. Złocisty napój (a raczej jego ciemniejsza odmiana) zawiera antyoksydanty (przeciwutleniacze), które podobno regenerują organizm, wzmacniają i odbudowują mięśnie. Cóż, niech każdy wypróbuje na sobie, byleby rzeczywiście po wysiłku, a nie przed.... Polskie wybrzeże ma się czym pochwalić jeśli o chmielową piankę chodzi. Niegdyś Gdańsk był krainą piwem płynącą - w XVI wieku działało w mieście ok. 400 browarów. Sławę na całą Europę uzyskało piwo jopejskie - gdański przysmak o ciemnej barwie, ponoć mocny jak diabli, gęsty i słodki (przez to trudny do picia, stanowiący raczej dodatek do słabszych piw i wzmacniający ich smak). Jopenbier upodobali sobie szczególnie Anglicy - w trawie (chmielu) piszczy, że gdańskie piwo było składnikiem ichnich porterów (ot, spryciarze !).
Najsłynniejszym wytwórcą piwa jopejskiego był Jan Heweliusz, browarnik z dziada pradziada, wybitny astronom, którego 400 rocznicę urodzin obchodzimy w tym roku. Oryginalna receptura tego trunku zaginęła jednak na początku XVIII w. i próba jej późniejszego odtworzenia niestety się nie powiodła. Słynny smak i niepowtarzalny aromat piwa jopejskiego przepadł więc bezpowrotnie... Podczas swojej wyprawy po Gdańsku odwiedziłem dwa miejsca związane niegdyś z produkcją złotego trunku.
Pierwszy z nich to zakład piwowarski we Wrzeszczu, przy ul. Kilińskiego, którego początki sięgają XVIII wieku. Browar najpierw był drewniany, by następnie za sprawą spółki Danziger Aktien-Bierbrauerei (DAB), przeistoczyć się w nowoczesny zakład produkujący 60 000 hektolitrów trunku rocznie. Po wojnie browar upaństwowiono, a po 1989 roku sprywatyzowano (produkowano tam m.in. Heweliusa, Gdańskie czy Speciala). Obecnie teren browaru jest w rękach prywatnego przedsiębiorcy, o czym miałem (nie)przyjemność się przekonać podczas próby zrobienia paru fotek (z willą dyrektora zakładu z 1914 r.i magazynem się udało, z budynkiem dyrekcyjnym z 1937 wraz z pamiątkową tablicą już niestety nie).
Należy jednak zaznaczyć, że o teren dawnego browaru w tym przypadku się dba, czego nie można powiedzieć o ruinie przy ul. Starowiślnej 2 w Nowym Porcie. To dawny dworek browarnika i filantropa Richarda Fischera (1818-1888), w którym mieściły się piwnice jednego z 3 zakładów piwnych jego rodziny - Bierbrauerei Richard Fischer. Zakład wytwarzający do 50 000 hektolitrów trunków rocznie, także likierów, eksportował swoje wyroby do krajów skandynawskich, Holandii, Belgii i Anglii.
Z zabudowań browaru Fischera, działającego w latach 1708-1945 już nic dzisiaj nie zostało (zdjęcie po prawej przedstawia czasy jego świetności) a wspomniana wyżej siedziba właściciela to obecnie obraz nędzy i rozpaczy. Czemu nikt z miejskich decydentów nie uchroni tego zabytkowego i, mimo wszystko, urokliwego obiektu przed dewastacją ?
Choć sam do wielkich smakoszy piwa nie należę, to chętnie zakosztowałbym trunku na bazie starej, gdańskiej receptury. Za Mistrza Heweliusza, aby pamięć o Nim wieczna była !

Galeria

poniedziałek, 4 lipca 2011

Łebska wyprawa


Pogoda była w sam raz na rower( nie za ciepło, ale słonecznie). Trasa, jaką mieliśmy do pokonania nie była zbyt trudna ani zbyt łatwa. Wiodła głównie udeptanymi lub asfaltowymi drogami przez malownicze bezdroża i lasy. Jedynym utrudnieniem był dość stromy podjazd za Nową Wsią Lęborską i dystans do pokonania, który w obie strony wynosił w ok.80 km. Ale i na to było rozwiązanie. Wystarczyło dojechać do Łeby i wrócić pociągiem.
 Z pod dworca PKP w Lęborku wyruszyliśmy w tradycyjnym już składzie(łącznie 4 osoby) i skierowaliśmy się bocznymi drogami w kierunku wsi Janowice. Droga, jaka wytyczyłem na tym odcinku zgodnie z tym, co pokazywał GPS miała być prosta, płaska z jednym stromym podjazdem. Co do podjazdu to był faktycznie stromy, ale najlepsze (czego nie pokazywał GPS) zaczynało się za nim.
Po przejechaniu 3,2 km dojechaliśmy do zielonej ściany porastającej nieużywany już odcinek polnej drogi. Po krótkiej ocenie sytuacji stwierdziliśmy, że droga nie nadaje się nawet do przeprowadzenia rowerów a w okolicy nie ma żadnego objazdu. Nie mając dużego wyjścia( i korzystając z bogatego już doświadczenia) ruszyliśmy wzdłuż felernego odcinka polem(to chyba było pole pszenicy, ale głowy uciąć nie dam).  Jechaliśmy dobry kilometr po pas w zbożu, po drodze mijając grupę ukrytych w nim saren( nie wiem, kto bardziej się przestraszył one czy ja, kiedy się zerwały do ucieczki metr ode mnie). Po dojechaniu do końca ujrzeliśmy kolejne identyczne pole z jeszcze gorszymi warunkami do jazdy, więc postanowiliśmy wrócić na zarośniętą drogę. Droga jednak w dalszym ciągu nie nadawała się do jazdy. Wiedzieliśmy jednak, że do najbliższej drogi asfaltowej mamy tylko 500 metrów tak więc tym razem pojechaliśmy wzdłuż jej lewego boku przez pole kukurydzy. W tym miejscu jako ekspert w jeździe rowerem po polach pragnę podzielić się paroma spostrzeżeniami. Najlepiej jeździ się po polu zboża, bo ziemia jest twarda a kłosy miękkie a najgorzej przez pole ziemniaków, bo ziemia jest zbyt grząska i nierówna(kopczyki).
Wracając jednak do trasy… Po dojechaniu do drogi asfaltowej wszyscy odetchnęli z ulgą. Po krótkich oględzinach stwierdziłem, że w tylnej przerzutce mam wplecione jakieś pojedyncze kłosy a na nogach kilka niewielkich zadrapań. Nie było więc źle.
Dalsza część drogi przez Janowice aż do wsi Gęś była spokojna i nie obfitowała w żadne większe niespodzianki. Po przejechaniu wsi natrafiliśmy jedynie na płot nowo postawionej posesji( mapa w GPS była darmowa ) a jedyny przejazd był na przełaj przez czyjeś łąki z pasącymi się na nich krowami. Po szybkiej naradzie odpuściliśmy sobie i odcinek do wsi Wicko postanowiliśmy pojechać główną drogą 214(była to dobra okazja do nadrobienia straconego na polach czasu). W samej wsi Wicko postanowiliśmy powrócić na wcześnie wytyczony szlak kierując się w stronę Krakulic mniej uczęszczanymi drogami. Po drodze zrobiliśmy też nasz pierwszy dłuższy postój przy płynącym nieopodal nas strumieniu i ciągnących się po horyzont polach(widok niezły).
Ostanie 6 kilometrów do miejscowości Żarnowska jechaliśmy leśnymi duktami przez Słowiński Park Narodowy. To był jeden z najprzyjemniejszych fragmentów drogi, z dala od wiatru i samochodów(tylko my i furmanka leniwie ciągnięta przez konia).  Na szczęście szybko ja minęliśmy .
W samej wsi Żarnowska a dokładnie nad jeziorem Łebsko mogliśmy po raz pierwszy ujrzeć Łebskie wydmy. Widok był niesamowity. Wielkie jezioro a na jego drugim krańcu ciągnące się w górę wydmy. Niestety jezioro średnio nadawało się do kąpieli(całe było zamulone), więc ruszyliśmy prosto do Łeby, której sylwetka majaczyła już na horyzoncie.  

Wjazd do Łeby zakończył nasz ponad 40 km przejazd. Na zakończenie wykapaliśmy się w morzu i zjedliśmy smacznie w pobliskiej knajpie. Tutaj tez zapadła decyzja, że wracamy pociągiem.     

linki: - galeria - mapa -

Lębork - Łeba at EveryTrail
EveryTrail - Find hiking trails in California and beyond

wtorek, 7 czerwca 2011

Zdobywamy Malbork

Dosłownie do ostatniej minuty nie wiadomo było czy wycieczka dojdzie do skutku. Cały weekend niebo spowijały ciemne chmury, wiał wiatr a do tego według najświeższych prognoz w dzień wyjazdu miało padać. Słowem- nie był to najsposobniejszy dzień na wycieczkę. Ale nie takie rzeczy nam straszne. Podjęliśmy decyzje, że jedziemy i ruszyliśmy.
Pociąg Interregio z przedziałem na rowery ruszał z peronu w Gdyni Gł. o 8.50. Oczywiście jak się później okazało, przedział rowerowy różnił się od zwykłego tylko szerszymi drzwiami wejściowymi, więc i tak rowery trzymaliśmy pomiędzy siedzeniami. Do Pruszcza Gdańskiego dotarliśmy w ok. 30 min wypakowaliśmy rowery i rozpoczęliśmy właściwą część wycieczki.

Pierwszy odcinek drogi, aż do wsi Grabiny Zamek pozwolił nam szybko zrozumieć, czemu kraina ta nazywana jest „Małą Holandią”. Na całej trasie nie uświadczyliśmy żadnych wzniesień(Według przewodników większa część Żuław leży poniżej poziomu morza) a droga okazała się łatwa i spokojna. Aż po horyzont widać było malownicze przestrzenie my zaś jechaliśmy starą betonową drogą, wzdłuż jednego  z wielu kanałów przecinających tą krainę. Krótko mówiąc bajka. Na tym etapie wyprawy stwierdziliśmy, że takimi trasami można by było jeździć zawsze. Tutaj tez koleżanka Kasia narzuciła niezłe tempo, wiec ilekroć zwalnialiśmy w celu zrobienia zdjęcia trzeba było mocno cisnąć do przodu, aby ją dogonić.

Po dotarciu do wsi Grabiny Zamek, natrafiliśmy na pierwszy problem tak charakterystyczny dla tego rejonu. Okazało się, że naszą trasę przecina jeden z licznych tutaj kanałów a w okolicy nie widać przejścia. Z pomocą przyszedł oczywiście GPS, który okazał się bardzo przydatny podczas całej trasy. Nie mając dużego wyjścia ominęliśmy wieś szerokim łukiem i wróciliśmy na wyznaczoną trasę.

Na tym etapie wyprawy wszystkim dopisywał jeszcze humor. Ale to się szybko miało zmienić po przejechaniu wsi Trutnowy, gdzie chyba za bardzo zawierzyłem mapie z internetu.
Na polu kukurydzy
I zaczęło się. Czyli ostatnio dość charakterystyczne dla naszych wypraw odcinki specjalne dla osób poszukujących wrażeń. Pierwsze 200 metrów pokonaliśmy na przełaj przez polanę, tylko po to, aby dojechać do pola kukurydzy. GPS wskazywał, że musimy je przejechać i tak też zrobiliśmy. Po dotarciu na jego koniec okazało się, że trasa wiedze dalej, przez pole ziemniaków. Tu ziemia trochę bardziej nadawała się do jazdy(a w okolicy nie widać było właściciela), więc czym prędzej je przejechaliśmy i w końcu dotarliśmy do polnej drogi. Ledwie nastroje zdążyły się poprawić a tu okazało się, że po przejechaniu niecałych 100 metrów musimy skręcić w zarośniętą chaszczami drogę. No dobra, to już nie była droga, ale takie stwarzała pozory przez pierwsze 20 metrów. Potem było coraz gorzej i niektórym zamarzyła się maczeta pod choinkę. Trzeba było przebyć łącznie 1,5 km(częściowo prowadząc rower), aby w końcu dojechać do wsi Osice i dostać się na drogę asfaltową.
Ledwie wjechaliśmy na asfalt a na horyzoncie zamajaczyła sylwetka pierwszego domu podcieniowego, jaki udało nam się wypatrzeć. Z daleka robił naprawdę wspaniałe wrażenie(konstrukcja szkieletowa z drewna z charakterystycznym wielosłupowym podcieniem i wszystko w dobrym stanie). Po dojechaniu na miejsce okazało się, że to nowo postawiony budynek a na ścianie frontowej widnieje duża reklama firmy budowlanej. No cóż…

Po krótkiej przerwie w cieniu domu podcieniowego, ruszyliśmy w dalszą drogę do miejscowości Steblewo. Pierwsze historyczne wzmianki o miejscowości pochodzą z 1298 roku, więc czekało nas tu trochę atrakcji historycznych. Zwiedziliśmy więc m.in. ruiny kościoła gotyckiego z XIV wieku i w końcu mogliśmy zobaczyć prawdziwe Pommenonickie domy podcieniowe. Co ciekawe oba domy były zamieszkane i raczej nie dostępne dla turystów(pogoniła nas swora psów), więc zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy dalej.

Z Stablewa skierowaliśmy się do Tczewa. Niewątpliwą atrakcją była tu jazda wałami rzecznymi Wisły. Tutaj postanowiliśmy narzucić większe tempo, bo zamiast ubywać kilometrów ciągle nam ich przybywało( według licznika trasa wydłużyła się o 10 km). Do tego nad naszymi głowami zaczęły zbierać się coraz ciemniejsze chmury deszczowe. Do Tczewa dojechaliśmy o godzinie 13.00 po przejechaniu w sumie 40 km. Po krótkim odpoczynku przejechaliśmy przez zabytkowy most drogowy zbudowany w latach 1851–1857. Był on wówczas najdłuższym mostem w Europie. Most jest w dalszym ciągu używany i zrobił na nas niesamowite wrażenie(zdjęcie obok). Po jego przejechaniu i dotarciu na drugi brzeg Wisły, wyczerpały się baterie w moim urządzeniu GPS. Dlatego tak nalegałem, aby jechał z nami kolega Darek ;-), który miał(awaryjnie) swój własny GPS z wgraną trasą i mógł poprowadzić peleton dalej do celu. Dzięki Darek.

Odcinek pomiędzy Tczewem a Malborkiem pokonaliśmy głównie drogami asfaltowymi. Najgorsze było tu ostatnie 5 kilometrów przed Malborkiem, które musieliśmy przejechać ruchliwą drogą 22.

Na miejsce dojechaliśmy po godzinie 14.00. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy wjeżdżając do centrum Malborka było znalezienie miejsca gdzie moglibyśmy zjeść jakiś obiad. Tutaj z pomocą przyszedł Szymon, który był tu jakiś czas temu i doradził nam knajpę w na przycumowanej do brzegu Nogatu barce. Pomysł okazał się dobry. Mieliśmy widok na sam Zamek a obiad okazał się naprawdę smaczny i niedrogi.

Z pełnymi brzuchami i dobrym humorem ruszyliśmy na zamek. Tutaj oczywiście nie mogło się obyć bez sesji zdjęciowej z murami i basztami w tle. Cały zamek robił naprawdę duże wrażenie. W końcu jest to jeden z największych zachowanych zespołów gotyckiej architektury na świecie. Jednogłośnie podarowaliśmy sobie zwiedzanie jego od środka(podobno potrzeba na to 3 godzin). Tutaj stwierdziliśmy również, że nie wracamy rowerami do Tczewa (skąd mieli byśmy pociąg powrotny) a kończymy naszą wyprawę i wracamy pociągiem bezpośrednio z Malborka. To dało nam więcej czasu na zapoznanie się z historią samego zamku i na odpoczynek w cieniu murów.

Tak kończy się kolejna z naszych wypraw.
Nie będą się tu rozpisywał o historii zamku, ale chętnych do jej poznania odsyłam do niżej podanego linku.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_w_Malborku

linki: - galeria - mapa -

Pruszcz Gdański - Malbork at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond

poniedziałek, 23 maja 2011

Śladami gdańskich wolnomularzy

Wyglądało na to, że tego dnia wszystko sprzysięgło się przeciwko nam a jakieś nieznane siły rządzące światem nie chciały dopuścić nas do swoich tajemnic i... zesłały na Wybrzeże ulewę, sypnęły piachem w rowerowe zębatki i dały solidnie błotem po oczach. A propos, odkryłem (!) fajny (!) sposób dla śpieszących się, spragnionych rowerzystów: otóż przednie koło bez błotnika, jadąc po kałużach wyrzuca wodę do góry niczym fontanna - odpowiedni ruch głową do przodu wraz z wysunięciem otwartej jamy gębowej wypełnia po brzegi buzię taką "deszczówką"...
No, ale dosyć tych teorii spiskowych (wystarczająco dużo ich dookoła) i przejdźmy do rzeczy. Ta wyprawa była dla nas świetną zabawą, trochę jak z powieści Bahdaja czy Nienackiego próbą odkrywania tego co nieznane i niewidoczne dla innych "niewtajemniczonych" (profanów jakby zapewne rzekł wolnomularz).
Początki działalności masonów w Gdańsku sięgają XVIII wieku. Do 20 lóż należało ok. 2% mieszkańców miasta (5 tyś. osób). Zasiadali w nich urzędnicy, politycy, przedstawiciele finansjery i wojska. Wraz z nadejściem nazistowskiego totalitaryzmu, na mocy decyzji administracyjnych oficjalnie zakazano działalności wolnomularzom. Pytanie, czy loże funkcjonują obecnie w Gdańsku pozostaje otwarte...
Sami masoni określają siebie jako ludzi miłujących prawdę, piękno i dobro, za cel stawiają sobie humanistyczne doskonalenie jednostki i społeczeństw. Wierzą, że praca jest podstawową powinnością człowieka. Organizują się w loże, posługują się bogatą symboliką, obrzędowością i systemem wtajemniczeń, tzw. rytów. Masoneria jest różnorodna, istnieje wiele jej odłamów i struktur wewnętrznych (tzw. obediencji). W świadomości społecznej funkcjonuje jako organizacja tajna (sami członkowie bractw jednak temu zaprzeczają), wręcz złowieszcza, z tego powodów narosło wokół niej wiele kontrowersji i niechęci, przypisywano jej niejednokrotnie zakulisowe działania i wpływanie w ten sposób na losy świata. Brało się to zapewne również stąd, iż wielu "wielkich" w historii zasiadało w lożach, wyznając filozofię wolnomularską, np. Mozart, Monteskiusz, Voltaire, Goethe, Washington, Mickiewicz, Fredro, Narutowicz, na przestrzeni dziejów masonami byli (i są) królowie, prezydenci, pisarze, malarze czy aktorzy.
Poszukiwanie wolnomularskich znaków rozpoczęliśmy od ul. Sobótki 15 we Wrzeszczu: wysoko, pod lasem popada w ruinę dawna siedziba lóż "Zur Kette an der Weichsel” i „Zum Drei Säule” działających na przełomie lat 20 i 30 XX wieku. Teren jest ochraniany o czym miałem okazję przekonać się próbując tam z aparatem wytropić jakąś wielką tajemnicę. Starszy pan w uniformie i jego wierny pies byli jednak na tyle mili, że oszczędzili mi pobytu na pobliskiej komendzie (dzięki!). Wspomnę tylko, że budynek, częściowo skryty za drzewami robi bardzo enigmatyczne wrażenie...
Następnie ruszyliśmy na teren Politechniki Gdańskiej: to prawdziwe skupisko masońskiej symboliki, począwszy od cyrkli na budynku głównego gmachu, po wmurowane kompasy, kielnie i pszczoły. Potem była ulica Własna Strzecha 15a, obecnie budynek PG a dawniej siedziba loży „Zum siegenden Licht” w latach 1921-1933 i na rogu Al. Zwycięstwa i Tuwima dom z narożnym zdobieniem i masońskim cyrklem pośrodku. Na Ogarnej 27 odwiedziliśmy dawną siedzibę loży „Gedania Loge nr 3 der Prowinz Westpreussen”(1899-1916) i niedaleko od tego miejsca siedzibę loży "Zur Kette an der Weichsel" przy ulicy Chlebnickiej 16 (obecnie Dom Studencki ASP). Z kolei w okolicach ulicy Nowe Ogrody mieściła się niegdyś siedziba loży "Eugenia" (w 2008 natrafiono na jej fragmenty podczas prowadzenia prac budowlanych). Prawdziwą perełkę zostawiliśmy sobie jednak na koniec: dość pokaźne malowidła w bramie kamienicy na ul. Ułańskiej 11, a na nich cedr libański (wg masonów symbol wieczności), słońce, cyrkiel i zapewne inne niedostrzeżone okiem profana symbole.
Wycieczkę polecamy nie tylko tym, którzy wierzą, że masoni rządzą światem i chcą się w tym utwierdzić, ale przede wszystkim odkrywcom tajemnic bogatej historii Gdańska.
Po opisanych powyżej doświadczeniach sam przyłapuję się na tym, że każdy ornament oglądam teraz ze wszystkich możliwych stron doszukując się w nim alegorii czy ukrytych znaków - zajęcie fascynujące.

Podczas pisania powyższej relacji korzystałem m.in. z informacji dostępnych na stronach:
www.dawneloze.blogspot.com
www.wolnomularstwo.pl

linki: -Galeria-


Trasa rowerowa 993555 - powered by Bikemap 

wtorek, 3 maja 2011

Szlakiem zwiniętych torów


Dobra pogoda, 7 rowerów, 70 przejechanych kilometrów, 2 złapane gumy, kilka morderczych przejazdów . Tak w największym skrócie można podsumować naszą wyprawę rowerową.

Łyk historii.
28 lipca 1909 parlament pruski uchwalił ustawę o wybudowaniu linii kolejowej z Gdańska Wrzeszcza do Starej Piły, przez Gdańsk Brętowo, Kiełpinek, Kokoszki i Leźno o długości 19,52 km. Poprzez planowany odcinek Czersk – Bąk – Stara Kiszewa – Przywidz – Stara Piła linia miała być fragmentem magistrali stanowiącej najkrótsze połączenie Gdańska z Berlinem, o długości około 500 km.
Elementy trasy linii wykorzystywane są dziś jako ścieżka rowerowa, w obrębie Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.

Jeśli szybka jazda rowerem po wyboistych i krętych torach jest tym, czego ci potrzeba, to dokonałeś właściwego wyboru. To fragment ogłoszenie który pasuje jak ulał do opisu naszego wypadu. Pierwsze 5 min jazdy wystarczyło, aby każdy zrozumiał jak będzie wyglądać trasa przejazdu. W zasadzie wiodła ona dosłownie torami lub wzdłuż torów. Była na tyle wyboista, że po przejechaniu pierwszych 100 metrów jeden z uczestników zdążył zgubił licznik do roweru. Najgorzej miały tu osoby z pedałami SPD, które kilka razy zaliczyły efektowne gleby. Sam przejazd przez Gdańsk wymagał od nas kilku stromych zjazdów i podjazdów z korony nasypu kolejowego z powodu zburzonych wiaduktów nad przecinającymi go ulicami(a było ich kilka). Pozostały po nich już tylko filary podporowe. Jednak to nie pozbawiło nas dobrych nastrojów.
Dalszy odcinek szlaku do przecinającej go ul. Franciszka Rakoczego, był dość przyjemny. Po drodze można było oglądać stare wiadukty, zachowane w dość dobrym stanie.
Minąwszy Brętowo skierowaliśmy się nad dawny poligon wojskowy, gdzie zrobiliśmy pierwszą dłuższą przerwę. Droga ponownie dostarczyła nam wrażeń. Tym razem w postaci stojącej na niej wody, dużej ilości błota i małego strumyka przecinającego ją wzdłuż.
Po minięciu budynków starej stacji Kiełpinek, dotarliśmy do Kokoszek i tu zaczęło się najlepsze. 3,5 kilometra jazdy rowerem po starych torach, a dokładnie po zniszczonych podkładach i tłuczniu porfirowanym(Charakterystyką tłucznia jest to, że jego kamyki mają ostre krawędzie). Na efekty więc nie trzeba było długo czekać. Po dojechaniu do starego przystanku Leźno i zjechaniu z torów, kolega Darek stwierdził że ma przebitą oponę.
Łatanie dętki zajęło na tyle dużo czasu, że można było się trochę odprężyć na trawie i skorzystać z pobliskich atrakcji w postaci m.in. starej drewnianej huśtawki własnej roboty(działała).

Po tym postoju nie trzeba było nikogo namawiać na pokonanie dalszego odcinka trasy drogami wzdłuż torów. Po przejechaniu mniej więcej dwóch kilometrów, okazało się że z przedniej opony roweru Darka znów ucieka powietrze. I w ten oto sposób mieliśmy kolejny wymuszony postój. Wymiana opony dostarczyła nam niezłych wrażeń, okazało się bowiem że wyposażeniu 7 osób znajdowała się tylko jedna zapasowa dętka i ostatnia łatka. Do tego zrobiło się zimno i część z nas(jeśli nie większość) z braku ruchu zaczęła mocno marznąć. Tak więc koledzy Miłosz, Darek i Mateusz zabrali się do wymiany dętki na nową. Trwała to dobre 30 min. Najpierw okazało się że nie da się jej napompować żadną z posiadanych pompek bo nowa dętka też jest przebita. Następnie sprawne oko Kasi wypatrzyło drugą( i oby ostatnią) dziurę w starej dętce, oraz mały kolec w pechowej oponie. Po założeniu ostatniej łatki i z nadzieją że już więcej żadnych problemów nas nie spotka ruszyliśmy w dalszą drogę.

Odcinek z Niestępowa do Lniska pokonaliśmy wzdłuż rzeki Raduni. Z mojej strony mogę stanowczo odradzić ten wariant drogi. W zasadzie to prędkość jego pokonywania była tak oszałamiająco wysoka, że na to samo by zapewne wyszło prowadząc rower. W połowie drogi padały nawet propozycje pokonania rzeki wpław, z nadzieją że na drugiej stronie jest lepiej. Był nawet odważny pomysł przejścia z rowerem po złamanej na pół i częściowo zatopionej kładce. Jednak moim faworytem był wariant przejechania po dnie rzeki z słomkami w ustach. Ale podarowaliśmy sobie to i jakoś dotarliśmy do Lniska.
Na tym etapie wycieczki, zaczął się powolny powrót. Udaliśmy się głównymi drogami przez Czaple i Rębiechowo a stamtąd do Chwaszczyna, gdzie zakończyła się nasza przygoda. Po drodze(chyba w miejscowości Czaple) zrobiliśmy mały postój, aby coś przekąsić, dochodziła bowiem godzina 16:00 a nie którzy z nas niewiele jedzenia zabrali na drogę. Pożegnanie nastąpiło w miejscowości Chwaszczyno. Małe przegrupowanie i trzy podgrupy ruszyły w trzech różnych kierunkach.

Na zakończenie

Ciężko mówić tu o przejechanym dystansie. Sama trasa wycieczki z Gd.Wrzeszcza do Chwaszczyna miała długość ok.35 km. Jednak większość z nas dojeżdżała na miejsce spotkania z pod dworca SKM Gdynia Redłowo no i wszyscy musieli jeszcze wrócić do domu z Chwaszczyna. U mnie licznik np. pokazał, że łącznie przejechałem 71 km.
Było fajnie, chociaż pod koniec zimno jak sto diabli.

Linki: - Mapa - Galeria -


Szlakiem zwiniętych torów (Gdańsk-StaraPiła) at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

niedziela, 24 kwietnia 2011

Cmentarze drzew na Szlaku Źródła Marii

Niektórym z Was tytuł tego posta może wydać się nieco wydumany i (pseudo)poetycki, ale wyprawa Szlakiem Źródła Marii w jego leśnej części przypominała podążanie za tornadem rodem z Karoliny Północnej. Szlak o długości 10,5 km, bierze swój początek w Osowej i biegnie do Wielkiego Kacka, ja zaś, ze względu na bardzo ograniczoną ilość wolnego czasu i późną porę wyprawy, zaatakowałem go właśnie od końca, tj. od ul. Chwaszczyńskiej w Gdyni. Moim celem było Jezioro Wysockie, ot taki rekonesans przed sezonem pod kątem ewentualnych letnich kąpieli. Czarny szlak Źródła Marii nazwałbym raczej nizinnym i urozmaiconym: trochę błądzenia w dzielnicach willowych, przejazd nad obwodnicą, bardzo przyjemny dla oka odcinek leśny (Końskie Łąki), stary wiadukt i pozostałości dawnej linii kolejowej, no i jeziora. W lesie bałagan jakiego moje oczy chyba jeszcze nie widziały i częste przeskakiwanie z rowerem pod pachą przez leżące pieńki, ponadto stosy liści i gałęzi pałających do moich szprych jakimś niewyobrażalnie wściekłym, ale nieodwzajemnionym uczuciem. Samo Jezioro Wysockie okazało się małym rozczarowaniem, choć może wynikało to z ograniczeń czasowych jakie miałem i braku możliwości objechania całego akwenu dookoła. Otóż zachodni brzeg jeziora usiany jest domkami letniskowym i trudno się przebić nad wodę, a gdy się to już uda, uważaj drogi turysto-rowerzysto na tony śmieci walające się pod twoimi butami !
Mnie ukazał się ten przykry widok, choć udało mi się znaleźć niewielki zielony kwadrat na strzelenie pamiątkowej foty ("życzliwy" napisałby w komentarzu: "lanserskiej, bo bez kasku").
Pozostaje nadzieja, że druga strona jeziora zapowiada się ciekawiej. Być może będzie okazja, żeby się o tym przekonać latem i, daj Boże, zażyć wtedy orzeźwiającej kąpieli.

Galeria

niedziela, 17 kwietnia 2011

MTB Bike Tour Gdańsk 2011


  

W sobotę 16 kwietnia 2011r odbył się MTB Bike Tour Gdańsk. Była to już kolejna edycja tego coraz bardziej cieszącego się renomą wyścigu. Trasa wyścigu zlokalizowana została na terenie Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego przy ul.Abrahama. Wśród znanych regionalnych klubów nie mogło zabraknąć zawodników, którzy, na co dzień jeżdżą bardziej turystycznie( czyli nas).

Decyzja podjęta została na dzień przed zawodami. Z początku sezonu zamierzaliśmy(tak jak i w ubiegłym roku) wystąpić w VIII Leśnym Marotanie Rowerowym w Wejherowie, który ma miejsce w połowie maja, ale postanowiliśmy się też sprawdzić tutaj. Zebrały się nas więc trzy osoby i ruszyliśmy do Gdańska.

Wyścigi zostały podzielone na kilka kategorii. My wybraliśmy najcięższą, czyli Elite (open). W sumie do przejechania było 7 okrążeń na łącznym dystansie 24500m. Pobraliśmy więc chipy oraz numery startowe i czekaliśmy na start naszej kategorii.  

Na godzinę przed startem organizator poinformował nas o skróceniu trasy do 5 okrążeń. Przyjęliśmy to z uśmiechem na twarzy, bo dystans stał się śmiesznie krótki. Uznaliśmy, więc, że przejechanie trasy będzie dziecinnie proste. I tu się pomyliliśmy.

Już pierwszy odcinek trasy miał charakter naprawdę górski, a dalej nie było wcale lepiej. Trasa dała zawodnikom naprawdę w kość. Był to dobry sprawdzian dla kondycji startujących jak też dla ich sprzętu. Nawet ci bardziej doświadczeni niejednokrotnie zsiadali z rowerów, aby je prowadzić pod górkę. Nie obeszło się też bez niebezpiecznych wypadków.

Kolega Miłosz walczył do końca i całkiem nieźle mu szło. Ja w połowie wyścigu zrozumiałem, że z formą u mnie słabo i dużym osiągnięciem będzie jak dojadę do mety w sensownym czasie(i na tym się skupiłem). Krzysiek(mój imiennik) za to odpadł na pierwszym kółku podczas wypadku jednego z zawodników jadących przed nim. Został aby mu pomóc.

Dekoracja zwycięzców oraz losowanie nagród odbyło się na Międzynarodowych Targach w Gdańsku o godz. 16.00.  Tak więc prosto z wyścigu trzeba było pędzić na Targi. Po całej ceremonii idąc dalej za ciosem ruszyliśmy rowerami z powrotem do Gdyni. Tak wiec tendencja wzdłużania wypraw ciągle się utrzymuje.

piątek, 15 kwietnia 2011

MTB Bike Tour Gdańsk 2011

Chcemy polecić Wam jutrzejszą I edycję  MTB Bike Tour w Gdańsku. Oprócz zdrowej, sportowej rywalizacji na uczestników czekają cenne nagrody. Więcej na stronie gdańskiego MOSIRu. Nas tam na pewno nie zabraknie. Do zobaczenia na trasie !

sobota, 9 kwietnia 2011

Z wiatrem nad Jezioro Zawiad

To miała być mała rundka po lesie między Pustkami a Rumią a wyszło jak... niezwykle.  Bo zazwyczaj zdarzało nam się skracać zaplanowane wcześniej trasy a tu, spontanicznie, dołożyliśmy od siebie dodatkowe 20 kilosów i wylądowaliśmy w Bieszkowicach. Oby ta tendencja wydłużania wypraw utrzymała się w nadchodzącym sezonie. 
Zaczęliśmy w Orłowie, potem Witomino, lasem do Demptowa i na Pustki. Stamtąd wbiliśmy się w knieje i częściej w górę niż w dół, czerwonym Szlakiem Wejherowskim przez Piekiełko dobiliśmy do brzegu Jeziora Zawiad (nie ominęła nas też wizyta w kultowym bieszkowickim sklepie). Miło było ujrzeć jezioro jeszcze wolne od tłumów i oddychać wiatrem a nie węglem drzewnym. No a było tej soboty co powdychać - wiatr dął jak dziki Rex i dwa, trzy razy myślałem, że pofrunę z rowerem do Afryki (zapewne rozpaczliwie pedałując w powietrzu).  
Na szczęście dotarliśmy bezpiecznie do celu a wicher zamiast nas, rozgonił stratusy i wyszło słońce. W lesie było dosyć piaszczysto, zaś Krzysiek mógł poczuć się jak niegdyś mamut w pułapce, wpadając w głęboką koleinę przykrytą sporą warstwą liści. Powrót zrobiliśmy sobie nieco szybszy niż dojazd (ta tendencja też jest godna uwagi), także z myślą o zbliżającym się leśnym maratonie wejherowskim i przygotowywaniu się doń.
Mój rower, zbudzony z zimowego snu przeżył szok i nie miał łatwo: łańcuch przyjemnie dla ucha trzeszczał na wzniesieniach, rama przyjmowała na klatę co większe odłamki żwiru przy szybkich zjazdach a szprychy dzielnie mieliły badyle.
Choć trasa była nam znana sprzed 2 lat, miło było ponownie przetrzeć zakurzone ślady kół na szlaku. Szkoda tylko, że na kąpiele jeszcze za wcześnie...

wtorek, 8 marca 2011

Jeszcze nogi zamiast kół, czyli Gdynia-Brzeźno-Gdynia

Kolejna z pieszych wycieczek odbyła się w sobotę. Nie, nie pomyliliście blogów - to nadal my, silna grupa rowerowa spod znaku niezapomnianych wypraw i siódmych potów ! Ale w okresie zimowym niedźwiedzie śpią a my... przygotowujemy nogi do nadchodzącego sezonu po prostu chodząc ile wlezie (kto by miał sumienie mordować rower, rzecz świętą, w tak niskich temperaturach ???).
Tym razem obudził się w nas apetyt na 41 Harpagana i powstał plan treningowy na długie marsze w krótkim czasie. Wędrowanie rozpoczęliśmy w Gdyni, przy Contraście, o 8.07. Dzień budził się do życia leniwie a silny wiatr jak się wkrótce okazało dął od lądu, więc idąc plażą już po chwili zrobiło się nam gorąco. Oślepiające tego dnia słońce przez chwilę pozwoliło sądzić, że być może wiosna czeka tuż za rogiem. Jednak pływające po Bałtyku niczym rozbite szkło grubaśne kry, rozwiały nasze nadzieje na szybki powrót ciepłych dni...
Piasek gdzieniegdzie wystawał spod śniegu i był zmrożony, więc szło się wygodnie i szybko. Zdarzały się jednak prawdziwe lodowiska wymagające od nas dobrze rozwiniętego zmysłu równowagi oraz wpadające do Bałtyku szerokie strumienie wody, których nie dało się przeskoczyć. Punktami mierzenia czasu były mola: w Orłowie zameldowaliśmy się o 8.47, Sopocie - 9.22, Brzeźnie - 10.11. Powrót z małą przerwą w Barze Przystań na czekoladę i zupę rybną (sic!) czasowo wyszedł tak samo i marsz zakończył się o 12.48 tam, gdzie się zaczął. Łącznie przebyty dystans to około 28 km.
W najbliższą sobotę kolejne wyjście, trasa generalnie podobna (może z małym urozmaiceniami w stylu leśne wzniesienia czy truchcik) i z całą pewnością nie zabraknie endorfin we krwi oraz jodu w atmosferze.

Galeria

poniedziałek, 28 lutego 2011

Wycieczka piesza w okolicach Chwarzna

W związku z tym, że sezon rowerowy powoli się zbliża, a naszą grupę dopadł zimowy sen, postanowiłem trochę rozruszać towarzystwo i zorganizować kilka wycieczek pieszych. Ta była czwarta.


Szliśmy spacerkiem przez las, nogi grzęzły w świeżym śniegu a wokół stały wysokie świerki w białych korzuchach. Brzmi jak bajka? Hmm, nie do końca. Mróz dawał cały czas o sobie znać(odczuwalna temperatura była w okolicach -10 st.C), a leżący na drodze śnieg mocno utrudniał życie.

Trasa wiodła leśnymi duktami w okolicach Chwarzna. W pewnym momencie łączyła się z czerwonym szlakiem po drodze prowadząc do jednostki wojskowej. Następnie prowadziła odcinkiem ścieżki edukacyjnej zwanej potocznie „Szlakiem Wiewiórki”. Było to ciekawe urozmaicenie wycieczki, ponieważ tablice informacyjne wzdłuż ścieżki pozwalały poznać gatunki drzew rodzimych. Trudne wspinaczki na ścieżce rekompensowały ładne widoki.


Łącznie na starcie wycieczki zebrały się aż trzy osoby( co jest i tak dużym osiągnięciem w porównaniu do trzech poprzednich wypadów). Pogoda nawet dopisała( nie sypało). Przeszliśmy 8 km, co było wystarczającym dystansem biorąc pod uwagę dość głęboki śnieg.

Podsumowując: wycieczka udana

Galeria: -link-

Marsz leśny: Chwarzno at EveryTrail
EveryTrail - Find trail maps for California and beyond

Galeria: -link-

Marsz leśny: Redłowo-Witomino at EveryTrail
EveryTrail - Find the best hikes in California and beyond